piątek, 15 listopada 2013

Rozdział V

Znowu nieco długa przerwa, tym razem nie miałam niestety stałego dostępu do internetu - teraz jednak się to zmieniło i notki będą pojawiały się częściej (a przynajmniej tak sądzę). Postaram się też ogarnąć nowe podstrony na blogu - Rasy oraz Autorka. Gdyby znalazły się jakiekolwiek pytania odnośnie opowiadania, tudzież skierowane do mojej osoby, zachęcam 
do napisania tutaja także do oddania głosu na Apostatę tu.  Nie ciągnę już dłużej, zatem... Miłej lektury! :)



Rozdział V


         Jej smukłe palce błądziły po jego ciele, starych ranach i bliznach, wyzwalając w nim dreszcze. Siedziała na nim okrakiem, bawiąc się jego naszyjnikiem z kłem wilka. Ujął w dłonie jej gruby, czerwony warkocz, spływający po łożu aż do ziemi. Zaczął go powoli rozplatać. Złote nitki wplecione w jej miękkie, faliste włosy plątały się pomiędzy jego palcami, a małe dzwoneczki cicho pobrzękiwały śród ciszy. 
Gdy skończył, fale i drobne warkoczyki kaskadami rozlewały się po jej białym, nagim ciele, jakby migoczącym. Blask lamp z magicznym światłem, wiszącym u sklepienia namiotu oświetlał jej twarz. Dziewczyna omiotła go spojrzeniem, w którym tkwiła tajemnica, a nawet on nie mógł go rozgryźć. Dla niego była piękna, może nawet i najpiękniejsza. Jej elfickie rysy różniły się od pozostałych, nie były takie ostre, miały w sobie wrażliwość, delikatność i ulotność, której tak naprawdę jej brakowało. Policzki zawsze różowiły się, usta były drobne ale wydatne, czerwone jak krew, nos długi i prosty, charakterystyczny 
dla elfów z północnych krain, ale oczy zupełnie niesamowite. Duże, jak na elfa – zbyt duże, spojówki opuszczone w dół, zaś kąciki uniesione w górę, wściekle zielone, nie widział takich nawet u człowieka. Uszy były mniejsze, mniej zadarte, jednak wciąż elfie. Była elfem półkrwi. Właściwie jedynym w swoim rodzaju, bo nieczystych było niewielu. Zarzuciła włosami na jego klatkę piersiową, a on, jak na jakiś sygnał, zwieńczony niezwykłą wonią kobiecego ciała, podniósł się i złapał ją w udach, przyciągając bliżej siebie. 
Jej ciepło parzyło go jak ogień i pragnął jej bardziej, niż czegokolwiek innego na świecie. Tak długo na to czekał. Odrzuciła głowę do tyłu, i już miał w nią wejść gdy poczuł coś lodowatego na szyi. Ostrze, pomyślał. Elfka świdrowała go szalonym wzrokiem, klęcząc przy łożu i ściskając sztylet z runami, tak mocno,
że zbielały jej knykcie. Nikt, jak dotąd jeszcze go nie zaskoczył. Był najlepszy w swoim fachu. Nikt nie zaszedł go od tyłu, nikt nie podłożył mu noża pod gardło. Bo to on zawsze był najszybszy. Tego by się nie spodziewał. Po niej? Nigdy.
- Aesterath mae – Wyszeptała. Zamrugał, bo niczego nie zrozumiał. Nieczysta przyglądała mu się jak zaciekawiony ptak.
- Aesterath mae – Powtórzyła głośniej. Zmierzył ją czarnymi oczami.
- Aesterath mae! - Wykrzyknęła i wbiła mu nóż jarzący się niebieskim blaskiem prosto w gardziel.
Zbudził się zlany potem i omiótł cuchnącą celę niemrawym spojrzeniem. W loszku ciemno było
w cholerę, jedynym źródłem światła w pomieszczeniu było okno, z którego wylewała się blada poświata, 
co zdradzało porę dnia. Może późnego popołudnia, bo nie wiedział, ile godzin już tutaj spędził. Na pryczy leżał jakiś obdartus, rzucający się co chwila i klnący coś pod nosem we śnie. Na słomie przy kratach porozrzucane były żelazne miski z obgryzionymi kośćmi i tłuszczem, który zdążył częściowo zmieszać się z wilgotną ziemią. Przy stoliczku u wylotu wysokich kamiennych schodów siedzieli dwaj strażnicy, którzy grali w kości lub inną, ale nieznaną mu grę.
Jego ręce wisiały ku górze, skute kajdanami, ocierającymi o jego nadgarstki, sprawiając, że otworzyły się 
w nich rany, z których sączyła się krew i skapywała po jego nagich ramionach. Dexter zdecydowanie miał gorączkę. Czuł to. Całe jego ciało było rozpalone i w drgawkach, krzyczało
o pomoc, o leki, o zioła. Gorączka zazwyczaj groźna dla elfów, gdy tylko pojawiały się jej objawy, trzeba było jak najszybciej zbić. Chorego jak najszybciej owinąć w szmaty, ogrzać przy ognisku,
a potem podać napar z tymianku i piołunu. Tego nauczył się od Mistrza Trucizn w Oxwitch, gdy szkolili 
go na zabójcę.
Po krótkim czasie był tak znużony, że znów chciał się zdrzemnąć, jednak bał się, że będą nękać go wciąż 
te same koszmary. Te same za każdym razem, a miał za sobą wiele nieprzespanych nocy.
W cieniu, w kącie jednak wyczuł czyjąś obecność. Obecność osoby, która nie ujawniła się, gdy tylko zdążył podnieść powieki. Była to przygarbiona postać, od której cuchnęło niemiłosiernie, tak mocno, że Dexter skrzywił się, gdy zaczerpnął powietrza, o ile to powietrzem można było nazwać.
Miał wrażenie, że jego skóra żarzy się żywym ogniem, że zaraz pęknie i wypłynie z niej ropa od oparzeń, 
a smród rozpłynie się po całym loszku. Czuł też, że na jego powiekę występuje jęczmień.
Nagle kraty rozwarły się i przeszedł przez nie strażnik z łysą głową, ale za to jaką wielką i niezwykle owłosioną na brodzie. Podszedł kolejno do osobnika znajdującego się w kącie, potem do leżącego
na pryczy, a gdy zorientował się, że oboje śpią, ruszył w kierunku ściany, pod którą siedział Dexter.
Elf również udał, że drzemie, jednak nienawiść, jaką ludzie darzyli elfy była silniejsza, dlatego uśmiech zagościł na twarzy strażnika mokrego od tłuszczu.
- To od ciebie tak jebie, Forsyte? Kiedy ostatnio się myłeś? - Dexter po chwili usłyszał płytki śmiech za celą, który obił się o kamienne ściany i zniknął gdzieś w kącie - Cieszysz się, że cię do stolicy wywożą? 
Tam zdechniesz jak pies. Upokorzony, nagi i bezbronny, tak, jak powinieneś. Jak myślisz? Co dla ciebie przygotowali? Stryczek? Gilotynę? Koło? A może piłę?
- Daj spokój! W Starford na pewno mają dla niego coś lepszego. Usadzą go na kołysce, przy nocnym niebie i każą liczyć gwiazdy, dopóki przestanie czuć ból w kroczu. 
Twarz Dextera była pełna udręki, ociekała od potu i brudu, była cała we krwi, a mimo to czuł napływającą weń rządzę zemsty. Zapewne i cuchnął, jak każdy, kto by nie kąpał się tyle, co on.
A bynajmniej więzień obok.
***
Uliczki były wąskie. Drewniane budynki na przedmieściach miały kolor rumu i nawet tak pachniały. Ta woń nie zatrzymywała w sobie jednak odoru rybich wnętrzności, które kłębiły się za obskurnymi straganami gdzieś w rogu, gdzie koty mogły je podjadać. Ryby leżały na ladach, zionąc czernią z pustych oczodołów. Hedin odwrócił wzrok.
W zakamarkach stały pojedyncze kurtyzany, mierzące go lubieżnie, a gdzieś w oddali majaczył Dom Róży, który rzeczywiście był zaróżowiony. Przyglądał się życiu tutaj i mieszkańcom, którzy mimo pochmurnego nieba, wydawali się mniej pochmurni niż ono samo.
Nie wiedział gdzie iść. Mijał domy, sklepy, kramy, gospody i meliny, ale nie miał pojęcia, co zrobić. Oglądał się za siebie raz, drugi, ale nie zauważył, że ktoś go śledzi, albo, że wykrzykuje apostata!
Za każdym razem, gdy ktoś rzucił mu choćby przelotne spojrzenie, naciągał na głowę kaptur jeszcze ciaśniej. I wtedy Hedin znalazł się w samym centrum miasta, na sporym placu, gdzie mieścił się okazały, kolorowy targ, a tam tłoczyło się naprawdę wielu ludzi. Na środku placu stał zaś pomnik. A Hedin dobrze wiedział, kogo przedstawiał. Wykładali mu to na historii. Wysoko w dłoni dzierżył miecz, w drugiej kostur ze splecionych smoczych łbów, które zwrócone do siebie paszczami, stykały się kamiennymi jęzorami. Długa szata spływała po podstawie aż do samego dołu, a jego długie włosy porywał północny wiatr. Tak uwiecznili słynnego bohatera Wschodnich Krain, Meriotha. Hedin nie był pewny co do jego zasług, ale bohater jak bohater, pozostaje w miejscu niewzruszony, nietknięty przez czas i korozję, kamienny, piękny. Od stuleci nikt właściwie nie słyszał o bohaterach. Jako jedne ze swoich pierwszych wspomnień z dzieciństwa Hedin zapamiętał, że gdy jako bodajże pięciolatek uciekając przed jakimiś złodziejami ze slumsów, których uprzedził w opędzlowaniu sakiewek wędrownego kupca, przemykając pomiędzy jeszcze węższymi niż w Portmerioth uliczkami Ulfgradu, wybiegł prosto na jeszcze bardziej zatłoczony targ, gdzie pośrodku – zamiast pomnika – stała spiżowa fontanna. Dla jego ciekawskich, błękitnych oczu było to coś niesamowitego. Stał przed niesamowicie wysokim posągiem potężnego mężczyzny, który zaciskał dłoń na gardzieli lwa,
z którego paszczy lała się woda. Otaczający go ludzie zdawali się nie zwracać uwagi na fontannę, ale 
on wręcz przeciwnie. Stał głęboko w nią wpatrzony, zamroczony jej dzikim pięknem, wyobrażając sobie, jak statuy poruszają się w śmiertelnym tańcu. Później wiele razy śnił i marzył o tym, że jest tym wspaniałym mężczyzną, który poskramia lwa. Teraz stał podobnie. Teraz też zastanawiał się, jak to by było być słynnym bohaterem, który czyni dobro. Póki co Hedin (jak zdążył już zauważyć!) stał w świetle złej sławy. Zawsze chciał pomagać. Ratować damy z opresji..! Albo robić inne, ekscytujące rzeczy. Ale jak, skoro magia, choć mogła dać wszystko, jednocześnie wszystko odbierała? Magia sprawiała, że zamykano cię w wieży, zabierano ci wolność, trzymano w jednym miejscu, gdzie umierałeś z tęsknoty za czymś, czego nigdy nie doświadczyłeś. Magia była niesamowita, ale zniewolona, bo niebezpieczna. Templariusze nigdy nie postrzegali magów, jako istot podobnych do nich, jako człowieka materialnego, który składał się z krwi, kości i skóry, ale jako nieujarzmioną magię zamkniętą w żywym ciele. Dla nich Hedin zawsze pozostawał tylko jedną ze śmiercionośnych marionetek, które w każdej chwili mogą wyzionąć na zewnątrz demona. Kiedyś był tego świadkiem. Jego nauczyciel zaczął chorować. Początkowo była to podwyższona temperatura ciała, ale potem skóra na jego przedramionach zaczęła ropieć i broczyć krwią. Na jego czoło wystąpiły dziwaczne plamy jak po oparzeniu, w nocy podobno majaczył. Ukrywał objawy przed uczniami, którzy wówczas nie byli świadom opętania i starszyzną, która poddała by go wyciszeniu, zanim plugawiec wydostałby się na zewnątrz. Przede wszystkim jednak chciał zataić to przed templariuszami, którzy bez ogródek zabiliby go na oczach setek innych magów. Ostatecznie dopełniło się swoje, a stało się to na wykładzie. Nauczyciel zalał się wściekle żółtą, ropną posoką, miał obłęd w oczach i cuchnął gnijącym ciałem. Upadł na ziemię, poruszył się wraz z napadem drgawek, a potem coś z wewnątrz rozerwało mu gardło długimi paznokciami, tryskając krwią na wszystkie strony. Wybuchła panika. Praktykanci biegali jakby sami zostali opętani i krzyczeli przeraźliwie. Hedin był w tej grupie, która ukryta się gdzieś w kącie biblioteki, z mieszaniną obrzydzenia i przerażenia na twarzy obserwowała ostatnie wydarzenia. To było coś nieludzkiego. Coś co wyszło z ciała, spod powłoki cienkiej sflaczałej warstwy skóry czegoś, co kiedyś wykładało bulwarię*, było oślizłe, skręcone w precel i jarzyło się jak czarne perły. Odwróciło coś, co chyba było głową w stronę Hedina, patrząc przez chwilę oczami z płomyków i rozwarło paszczę, ukazując rzędy ostrych kłów, by wydać z siebie pierwszy krzyk. Zanim jednak to zrobiło, spłonęło. Starszyzna zdążyła przybiec, templariusze chwilę później. Nikt nie wiedział co się stało. Panika. Potem cisza.
Hedin zawsze pragnął czegoś więcej, czegoś wyższego. Wolności. Wolności w czystej postaci.
Nie był pewien, czy tylko on czuł się tam jak w więzieniu. Jak pies na smyczy. Ale jak silna była jego radość, gdy udało mu się po prostu, najzwyczajniej w świecie stamtąd uciec. Był najszczęśliwszym człowiekiem, a z pewnością najszczęśliwszym magiem w Halavadet, a może i nawet w całych Ośmiu Królestwach.
To wszystko przeleciało mu między oczyma, gdy tylko ujrzał pomnik. Może wolałby być utrwalony
w kamieniu, stojąc na podeście i walcząc ze smokiem, niż być pionkiem w dłoniach templariuszy, który właśnie teraz musiał się wciąż ukrywać?

***
Leonowi udało się dostrzec kątem oka jak kramarka wydaje lewe pieniądze, a był tego tak pewien,
że dałby sobie za to rękę uciąć. Stał przy owocowym straganiku i oglądał soczyste, czerwone jabłka, które błagały tylko o to, by ktoś je skosztował. Obejrzał się, czy nikt nie patrzy, chwycił upolowany wcześniej wzrokiem czerwoniutki, największy spośród owoców i schował go w kieszeń włochatej bluzy. Ledwie uśmiech zagościł na jego twarzy, wtem zbladł, gdy uderzył o coś wyższego niż on sam, coś chudego, czarnowłosego, gniewnie świdrującego go przeraźliwie niebieskimi oczyma
i rumianego z wściekłości coś, a dokładnie coś, a raczej kogoś, kim był nikt inny, jak sam apostata.
I już chciał brać się Leon do ucieczki, gdy czarodziej ściągnął usta w wąską linię, a potem wyszeptał przez zęby.
- Znowu pakujesz się w tarapaty, La Fayette, widziałem co knujesz. Oddawaj natychmiast.
- Nie widzi mi się – Odparł mu Leon, odwrócił się na pięcie i podreptał kilka kroczków dalej. I nagle poczuł, jak jabłko wypada mu z kieszeni, a gdy się po nie schylał, wypadło tuzin jabłek – a z drugiej kieszeni – kolejny tuzin.
Rozbiawony mag parsknął śmiechem. Złodziej chciał go obdarzyć złowieszczym spojrzeniem, jednak nie zdążył, bo gdy tylko straganiarz wykrzyknął: ,,Straż! Okradł mój kram!”, wziął nogi za pas i rzucił się pędem wzdłuż niezliczonej ilości kolorowych baldachimów. Ze zdziwieniem zauważył, że tuż przed nim biegnie wstrętny czarodziej, a ciemna, postrzępiona szata trzepocze za nim jak skrzydła kruka.
Oboje skręcili w lewo, bo tam był większy tłum. Leon zmarszczył brwi i próbował wyprzedzić maga. Ten zaś zdecydowanie szybko biegał, więc okazało się to być nie lada zadaniem. Ścigało ich trzech potężnych, ciemnoskórych strażników, którzy krzyczeli coś za nimi, ale czarodziej i Leon mieli ich gdzieś. Tym razem rozdzielili się – mag pobiegł znów w lewo, a Leon w prawo, co moglibyśmy nazwać przykładem współpracy. Jeden z goryli pobiegł za czarownikiem, dwóch za bardem.
Ten uciekał przed nimi w akompaniamencie lutnisty i gęślarza, którzy prezentowali w ten sposób swe instrumenty. Nawet tak okropny muzyk, jak Leon, stwierdził, że ci są jeszcze gorsi od niego, ale moment. To nie czas było na takie rozmyślania! Leon skręcił znów w lewo, następnie w prawo,
i o mało nie wpadł na beczki z winem, a potem na zataczającego okręgi ulicznika. Gdy dojrzał w oddali czarnowłosego czarodzieja, zdążył zauważyć, że pozbył się ogona i trzymając rękę w górze, wskazał Leonowi przeciwny do niego kierunek. Poeta obrócił głowę w tę stronę. Apostata jak ptak szybował prosto w stronę strażników, a Leon pomyślał, że postradał zmysły. Ale mag dobrze wiedział co robi. Skoczył na nich, w powietrzu dotknął ich czół wskazującym palcem, poleciała niebieska iskra,
a strażnicy upadli na brukowaną ulicę jak martwi.
- No już, koniec. Nie dąsaj się – powiedział czarodziej. Leon zmarszczył grube brwi.
- Chciałem tylko sobie zażartować. W ramach nauczki za to, co odwaliłeś na pokładzie. - Jego blade usta wykrzywiły się w półgębku. Leon również się skrzywił, ale nie dało się rozgryźć tej miny i ruszył w kierunku apostaty.

*bulwaria - nauka o ujarzmianiu demonów, tudzież demonologia

1 komentarz:

  1. Weszłam i BUM! Niesowite opowiadanie:) Coś pięknego. Obiecuję śledzić każdy wpis.
    Czy zerknęłabyś na mojego bloga. Dopiero zaczynam. Został dodany prolog:) Poszukuję czytelników, więc wejdź, gdy będzie wolna chwila, przeczytaj i zostaw szczery komentarz:) Z góry dziękuję:)
    www.opposite-of-darkness.bloog.pl

    OdpowiedzUsuń